Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/740

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie chciał o tém rozprawiać ksiądz Starski, lecz sąsiedztwo całe, jak było dawniéj nieprzyjazne garbusowi, tak po tym wypadku z większym jeszcze wstrętem od niego odwróciło się, dając mu czuć wzgardę i oburzenie... Jawne dowody tych uczuć, ten tylko skutek na panu Sebastyanie wywarły, że dawniéj unikając zetknięcia z ludźmi, teraz dla brawowania ich, umyślnie się narażał na spotykanie z nimi. Z szyderską miną patrzał im w oczy, chcąc wywołać oznaki niechęci. Jeździł do kościoła, starał się w chwili, gdy się tam najwięcéj ludzi gromadziło, przeciskać powoli przez tłumy, patrzał zuchwale, stawał, chcąc słowo obelżywe pochwycić — wyzywał oczywiście.
Zdziwiło to — zastraszyło może i nikt nie śmiał stawić mu czoła... Pan Sebastyan wyszedł z tryumfem z téj próby, a lekceważeniem oczywistém zapłacił za pogardę, jaką mu okazać chciano...
Nikt słowa nie pisnął.
Parę pochlebców próbowało, korzystając ze zręczności, zbliżyć się do dzikiego człowieka — tych garbus odprawił tak, iż nawet najnikczemniejsi drugi raz otrzeć się o niego nie śmieli.

Lata upływały, o Zdzisławie wcale słychać nie było. Kapitan gospodarzył na Suszy i opłaciwszy ciężary, powoli coś dla swojego pupilla zbierać zaczynał. W tém staraniu o nieobecnego, było coś dziwnie smutnego i poruszającego. Porowski pilnował