Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/730

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spytany o przyszłość, odpowiadał, że jeszcze wcale nie wié i nie miał czasu obmyśleć, co pocznie.
W Wólce najmiléj mu było słuchać szczebiotania Stasi, zapominał godzin, uśmiechał się jéj, umiała go wyprowadzić z téj apatyi, lecz to było chwilowe, nazajutrz wracał jakby zapomniawszy o wszystkiém i na nowo kapitanówna, jak mówiła, rozmrażać go musiała. Brakło mu tak woli, iż sam z własnego popędu nic nigdy nie czynił. Zostawiony sam sobie, albo w fotelu siedział dzień cały, lub w ganku. Posłuszny, gdy mu kto co powiedział, nie opierając się szedł za radą, tak obojętnie jakby mu zupełnie wszystko jedno było — to lub co innego robić.
Stan to był w istocie rozpaczliwy dla tych, co nań patrzeć musieli. Przypisywano go w początkach chorobie i wycieńczeniu, lecz siły i zdrowie powracały, a energia do życia potrzebna nie przychodziła z niemi. Ciało było uratowane, dusza zabita. Młody wydawał się wyżytym i rozczarowanym.
Kapitan po cichu mówił, że wolałby nowe głupstwo, niż tę trupią obojętność.
Od czasu jak pociągnięto Zdzisława do Mangoldów, Stasia trochę się dla niego zmieniła. Zimniejsza była, mniéj poufała i niemal gniewna. Dawniéj wybiegła do niego i siadywała z nim godzinami, teraz przychodziła późno, rozmawiała niewiele, usuwała się często, zostawiając go z ojcem... Zdzisław wprawdzie smutniejszy był, ale się nie