Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/707

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szy — przypominały mu się jakieś wrażenia odwieczne, zamglone, dziecięce, jeszcze. Śnił niby, tak mało wiązał się do rzeczywistości i życia... Przeżywszy dramat ów krwawy, namiętny, dziwaczny, nie zrozumiał pocoby na nowo miał rozpoczynać drugie życie. Zdało mu się, że skosztował wszystkiego i dopił do mętów... po cóż było powtarzać pieśń prześpiewaną i przebrzmiałą...
W piersi jego było coś pogrobowego, niby uczucie upiora, co wstał pobłąkać się tam, gdzie żył, nogą nietykając ziemi... i przelatując nad nią jak świadek... jak widz, jak widmo, nie należące już do niéj.
Z tém smutném a razem błogiém uczuciem, dojechał Zdzisław do znanego ganku w Wólce... Wóz się zatrzymał, chłopak skoczył aby mu podać rękę, a tymczasem i kapitan i Stasia biegli ku niemu — Stasia cała zarumieniona, zdyszana od pośpiechu, z jakim biegła, aby być pierwszą na powitanie gościa... Oczy jéj jak załzawione padły na Zdzisława i twarz oblana przed chwilą rumieńcem pobladła strasznie, tak się jéj wydał przerażająco, śmiertelnie zmienionym, wynędzniałym, tak ją poruszył widok młodzieńca, który o własnéj sile ledwie mógł parę zrobić kroków...
Posadzono go w ganku, by odetchnął... Uśmiechał się wyciągając rękę wychudłą, białą, sinemi żyłkami obwitą — do Stasi... Zdjął kapelusz, i głowa, którą okrywały piękne, bujne włosy, uka-