Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/701

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jak dawniéj, zostańmy na stopie dobréj przyjaźni...
Żabicki nie mówił więcéj, nie starał się już obudzić litości, ani narzucać, zrobiło mu się smutno — zamilkł. Nadchodzący kapitan napróżno starał się po ich twarzach rozpoznać skutki rozmowy. Milczenie obojga wróżyło mu, że rzeczy nie poszły po jego woli. Porowski życzyłby był sobie może świetniejszego dla córki małżeństwa, lecz Żabicki był mu wystarczającym, byle się Stasi podobał.
Wieczór zszedł jak zwykle. Po odjeździe gościa kapitan pośpieszył do córki...
Nic nie mówiąc, rzuciła mu się na szyję.
— Żabicki ci się musiał oświadczyć?
— Tak, mój drogi ojcze...
— I cóż?
Stasia wyraziście spojrzała mu w oczy...
— Prosiłam go o zwłokę...
— Jakto? dla czego?
— Bo go bardzo szacuję, ale — nie kocham... Może się to znajdzie późniéj...
— Ale czegoż to ty chcesz znowu? ofuknął trochę zakłopotany Porowski... Nie trzeba zbytnio przebierać — człek młody, przystojny, uczciwy, pracowity... Ludzie tacy nie rosną jak grzyby.
Po cichuteńku Stasia odważyła się odpowiedzieć:
— A Stasie czy rosną jak pieczarki?
Kapitan ją ucałował wzdychając.