Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/628

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go nie bardzo zastać spodziewał. W istocie pan Sylwester wybierał się już do swéj kliniki. Zobaczywszy Alfa, uśmiechnął się.
— No — co słychać? spytał — zabiłeś już Zdzisia, że tak raźno wyglądasz?
— A! nie — z przymusem rozśmiał się Alf — aleśmy się pogodzili. To było nieporozumienie chwilowe. Ja mam tę wadę, że wszystko biorę za gorąco. Wina była moja — Zdzisław mi się kilku słowami wytłómaczył. My bez siebie żyć nie możemy...
Majak spojrzał nań, głową kiwnął, ramionami ruszył, zdawało się, jakby się tego spodziewał i rachował na to.
— A! zawołał, wiedziałem, żeście nie tak bardzo straszni, jak się wam samym zdawało... Chwała Bogu.
Pomówili o rzeczach obojętnych chwilę, Robert pożegnał go i pojechał do Roszka...
Roszek się wielu rzeczy mógł domyślać, ale ich nie dośledzał tak bardzo; zbyt był zajęty z jednéj strony narzuconą mu matematyką, z drugiéj ukochaną muzyką, od któréj ojciec go odwodził. Z wielką radością powitali się. Roszek popatrzał na zmienioną twarz Alfa, lecz śmierć matki tłómaczyła jéj smutek i wyraz, jakiego nabrała. Zażądał Robert złożyć swe uszanowanie profesorowi i dopuszczony został do audyencyi. Teraz, gdy już o córkę nie miał obawy, Puciata rad był i grzeczny