Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/611

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pani Szmit! zawołał — na miłość Boga — czy to jéj syn przyjechał?
— Mówili mi: syn — ale to... jakiś niezdara...
Splunęła z gniewem i poszła. Ludek postał u drzwi, obejrzał się do koła, i powolnym krokiem wdrapał się na górę. Zapukał. Zamknięto było ze środka; dobijać się zaczął przykładając ucho i nasłuchując ciekawie... Nie prędko chód się dał słyszeć, Alf otworzył.
— Czego waćpan chcesz?
Z otwartemi usty, stary się przypatrywał długo, nie mogąc wymówić słowa, ręce tylko załamał.
— Mówże waćpan, czego chcesz? powtórzył niecierpliwiąc się Alf.
— Nic, tylko mówić z wami... od waszéj matki... od matki.
Bił się stary w piersi suchemi palcami, powtarzając: — od matki. Alf go puścił. Zaledwie drzwi się zamknęły, staruszek na kolana padł i objął nogi Alfa, łkać począł i płakać...
— Lorki syn jesteś — mojéj Lorki syn... a ja... ja...
Tu ręce rozpostarł.
— Ja ojcem jéj jestem... ojcem!
Oczy podniósł do góry...
Alf osłupiał...
O pochodzeniu matki, o jéj rodzinie nigdy nie miał najmniejszéj wiadomości: unikała wspomnie-