Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/610

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niem jakiémś, lecz nie przyszło do niego, i Robert wziął za kapelusz ręką drżącą.
— Pozwolicie mi czasem zajrzeć do siebie? począł przerywanym głosem — nawykłem do towarzystwa, jestem sam, nikogo nie mam, męczy mnie to...
— Proszę was bardzo, przychodźcie, nie zawsze mnie zastaniecie, a do kliniki, w któréj najczęściéj siedzę, nie zapraszam, bo czasem u tyfoidalnych siaduję... odezwał się Majak. Ile razy będę wolnym służę wam...
Alf chodził zamyślony...
— Dziękuję — rzekł wyciągając rękę... bardzo dziękuję...
I wyszedł szybko. Majak za nim popatrzał.
— Coś mu się stało... rzekł do siebie, ale to odejdzie...
Alf, który dniem wprzódy przybył do Berlina, udał się na dawne matki mieszkanie... Rzeczy były opieczętowane, — pokoje zamknięte... Kazał je otworzyć i sam jeden porządkować począł. Sługi wszystkie tegoż dnia poodprawiał. Szmitowa, która miała coś do odebrania, przyszła się dopominać; milcząc ją jak innych, opłacił... Chciała mu opowiadać o ostatnich matki chwilach, lecz zbył ją sucho i krótko. Właśnie mrucząc schodziła zagniewana, gdy w ulicy spotkała starego kabalarza, który koło domu krążył. Podbiegł do niéj co miał tchu...