Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/591

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

upadłbyś przed nim na kolana... Piękny... piękny...
— A jaka ty byłaś dzieckiem!... są ślady jeszcze... ale cię zjadła choroba...
— Mnie — smutek, troska, miłość dla dziecka — trwoga o przyszłość.
Spuściła głowę...
— Mów mi o sobie, ojcze...
Nieśmiało podniosła nań oczy... Skulony staruszek siedział... machinalnie ściągał z ziemi rozsypane karty i składał je do pudełka...
— Z tego żyję — mruknął — nędzne życie... Wszystko około mnie pomarło... Samson się poderwał... Amelia skończyła z gorączki. Nieszczęście mnie ścigało od czasu jak ciebie nie stało... Miałem doskonałych artystów... ale cóż? mężczyźni co kilka tygodni uciekali, kobiety mi oficerowie bałamucili — dzieci nie mogłem dostać do nauki... Było tam wszystkiego — włóczyłem się z cygańską muzyką... od cyganki wróżyć się uczyłem... i na ten chleb trzeba na starość zejść było.
Trząsł głową.
— Tyś przynajmniéj bogata.
— Ja? alboż wiem... jutro może nic mieć nie będę...
Wśród rozmowy téj Zdzisław i Herminia nadeszli... pani Robert’owa rzuciła na starego okiem, który zrozumiał, że się z sobą wydawać nie był