Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/556

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie jadł, wzdychał i rzucał rozmaitemi przymówka — mi, Herminia zdawała się ich nie czuć, nie słyszeć i nie rozumieć bo na nic nie odpowiadała...
Posępnie, smutno przeszedł obiad cały... Gdy wstano od stołu, Alf przyszedł oprzeć się o krzesło Herminii, chcąc z nią zawiązać rozmowę... ale przedmiotu innego nie znalazł oprócz siebie i swojego serca. Na to nie otrzymał odpowiedzi, odszedł zrozpaczony. Zostawując Herminie z matką, na którą spojrzał wyraziście, sam wziął pod rękę Zdzisława i wyciągnął go do ogrodu.
Obaj wlekli się jak cienie milczące. Alf wzdychał, Zdziś dym puszczał i przypatrywał się obłoczkom jego.
— Nie ma co mówić — szczęśliwi jesteśmy! zamruczał Alf...
— Zrobiliście coście chcieli, i po waszéj myśli — rzekł Zdziś — macie owoce.
— Zdziś, nie takiéj mowy spodziewałem się po tobie — ofuknął Alf.
— Więc milczę...
Szli znowu jak wprzódy wzdychając i dym puszczając, aż stanęli na tarasie nad morzem.
— Piękna perspektywa, jęcząc przecedził Alf przez zęby — takich kilku miesięcy.
— Gdyby takich, odparł Zdziś — jeszczeby można zgodzić się z przeznaczeniem, ale z tego co dotąd widzę, spodziewać się należy gorszych...
— Któż winien? zapytał Alf.