Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/547

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zdaje mi się, że Herminia siedzi na tarasie nad morzem... Alf musi być w ogródku lub przy niéj.
Z niecierpliwością rzuciła książkę pani Laura...
— Ta kobieta — zawołała stłumionym głosem... zamęczy Alfa, zabije mnie... Wy, wy bo jesteście bez energii, bez woli... bez litości.
— Ja? zapytał Zdzisław zdziwiony — ale na Boga, cóż ja tu znaczę, kompars podrzędny? Mógłbym choć od wymówek być wolny... Czyż mało jeszcze poświęcenia z mojéj strony...
— Mógłbyś wpłynąć na nią!
— Ja? kiedy Alf i wy nie możecie. Ale ja dla niéj nie istnieję...
Poruszył ramionami, Laura nań spojrzała, był rozdraźniony chociaż się hamował...
— Śmieszna jest prawdziwie! zawołała pani Robert’owa. Alfowi się zbliżyć do siebie nie daje, biedne dziecko usycha... nie ma litości... nie ma czucia...
— Na nieszczęście ma wolę i energię, któréj ani pani, ani ja, ani miłość Alfa złamać nie potrafi. Musimy królowéj być posłuszni i spełniać jéj rozkazy...
— Teraz widzę — dodała Laura jakby sama do siebie — całą głupotę moją i omyłkę niedarowaną. Szalona myśl wydała mi się genialną. Profesorabyśmy skłonili, albo ją namówili do ucieczki, do wykradzenia. Wszystkoby było lepsze nad to położenie fałszywe... Miałam inne wyobrażenia o jej charakterze... są-