Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/544

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiecéj nie mam, mój biedny panie Alfonsie... Nie łudź się... ja kłamać nie mogę.
Alfons słuchał, a piękna jego twarz zdradzała tłumione, najgwałtowniejsze uczucia...
— Pani jesteś dla mnie istotą zagadkową.
— Jestem nią i dla siebie — spokojnie dodała Herminia — ale jeżeli to pan za zagadkę masz, żem się w nim gwałtowniéj zakochać nie potrafiła? mój panie Alfonsie... to bardzo powszednia zagadka... Są serca zimne i są usposobienia różne... ja jestem upośledzona... niestety!...
— Jam myślał — przerwał Alf — że taka miłość jak moja musi, powinna się stać zaraźliwą...
— Cóż pan chcesz od takiéj jak ja bryły kamiennéj? obojętnie szepnęła Herminia...
— Jeszcze szyderstwo w dodatku! zamruczał Alf.
— Z kogoż? chyba z siebie saméj?
Milczenie trwało minut kilka... Herminia słuchać się zdawała szumu fali, Alf stał, patrzał, namyślał się, cierpiał. Śliczna jego twarzyczka fałdowała się aż do zbrzydnienia, miękkie jéj rysy ruchome, zmienne, chwilami stawały się straszne i przykre... Łagodny ich wyraz niewieści stawał się zwierzęco dzikim. Kobieta nie mogła dostrzedz tego, bo wzrok jéj błądził po morzu.
— Jeszcze słów kilka — odezwał się Alf — niechże wiem, jak ma długo trwać ta moja męczarnia dla ocalenia pozorów, dla uspokojenia ojca,