Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słomińskiemu zimny pot występował na czoło, zachwiał się... obejrzał na krzesło, schwycił za poręcz i padł na nie. Telegram wysunął mu się z ręki, porwała go Aniela przebiegając oczyma... i przybiegła ku ojcu, ściskając go i całując.
— Klęska — okropna, straszna klęska, zamruczał. Spaliliśmy się! mój Auguście — spłonęło wszystko... nie mamy nawet gdzie przytulić głowy.
— Mój drogi Modeście — żal mi cię niewymownie, ale klęski tego rodzaju są może najlżejszemi do zniesienia, bo się na pieniądze obliczyć dają.
— Nie wszystkie — odparł Słomiński — dwór, nasz dwór pradziadowski, poczciwe gniazdo nasze, którego każdy kątek był wspomnieniem, każda belka relikwią.
Umilkli wszyscy, odezwało się głośne łkanie, wesoła Dyzia, której stary nie lubił, wrażliwa jak dziecię, zanosiła się od płaczu. Słomiński spojrzał na nią z wdzięcznością.
— Mój ojcze — odezwała się Aniela — nie mamy, zdaje mi się, ani chwili do stracenia... dziś jeszcze wieczornym pociągiem, potrzeba nam powracać! Musimy!
— Dziś! dziś! jak to dziś? — zapytał pan Modest.
— Ja państwu towarzyszę — wtrącił August.
Słomiński podał mu rękę
— Ale ja dziś...
— Czy komu przyrzekłeś się na dzisiaj? — zapytał p. August.
Stary spojrzał na córkę i zawahał się, zawstydził, jakby, że przed nią miał tajemnice.
Chwilę jakąś milczał zmięszany.
— Choćby nawet ojciec komu przyrzekł, w takim wypadku — każdy go będzie mieć za wymówionego.
— Niezawodnie — potwierdził Rżewski — Słomińskiemu widocznie żal było straconego wieczora, ale