Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dobre pół godziny upłynęło, nim zebrał myśli i przyszedł do siebie. Nie słyszał nawet, gdy Paschalski zapukał i sam sobie dawszy pozwolenie wnijścia, stanął przed zamyślonym, wyciągając doń rękę napróżno. Osowiałym wzrokiem popatrzał nań, jakby go nie poznawał.
— Co to panu takiego jest? zapytał Paschalski... czy niezdrów czy co? A cóż to będzie z tym wieczorem dzisiejszym, o którym słyszę, a na który mnie pan, sługę swego, nawet prosić nie raczył.
Szyderski ten głos obcy był jakby zimną wodą na rozgorączkowanie i szał, w które popadł pan Eustachy. Ocucił się, oprzytomniał...
— W istocie — odezwał się odkaszlując — dziś mi jest niedobrze. O jakim pan mówisz wieczorze? — Żadnego u mnie dziś wieczoru nie będzie... kilka osób dla narady w interesie familijnym, i po wszystkiem... Nie prosiłem pana, bo to są rzeczy poufne... no — familijne...
— Okazuje się tedy, przerwał Paschalski z uśmiechem, że familia państwa daleko bardziej rozrodzona jest, niż sądziłem... bo zaproszonych wielu i tak... różnych.
Z oznaką niecierpliwości, ale dosyć zręcznie, odezwał się pan Eustachy.
— Racz mnie pan uwolnić od tłumaczenia, nie czuję się do tego obowiązanym.
— Nie śmiałbym go żądać — rzekł Paschalski kłaniając się...
I wpatrując się w zmienioną twarz pana Eustachego, mruknął.
— Istotnie panu być musi niedobrze... jesteś dziwnie zmieniony...
Słomiński mimowolnie rzuciwszy okiem na zwierciadło, postrzegł zbladłą swą twarz, i ślady walki, którą odbył z sobą. Dłońmi obiema potarł czoło i strząsnął się, a, jakby zapominając o Paschalskim, padł milczący w krzesło.