Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wicz się cofnął, a pan Eustachy, mimo zimnego wyrazu twarzy brata — podniosłszy ręce, rzucił się ku niemu, z największą czułością...
— Kochany Modeście — cóż się to Fedorowiczowi stało! nie chciał mnie puszczać? Oszalał czy co! Ledwiem się dowiedział przypadkiem że wy tu jesteście, nie mogłem wytrzymać... Jeszcze mi powiedział, że nie domagasz...
Mówiąc to wchodził pan Eustachy, ściskał brata zmięszanego, i niby nie widząc że go przyjmuje bardzo chłodno, — ciągnął dalej czułości objawy...
— Mój drogi, kochany Modeście, począł gdy się znaleźli sami — a gospodarz milczał — wiem że ja u ciebie nigdy nie miałem łaski, ale pozwól że mi się kochać, choć bez wzajemności...
Pan Modest coś szepnął niezrozumiałego.
— Wierz mi, zwolna ciągnął brat dalej — ja cię kocham szczerze...
Dwóch nas jest tylko na świecie... te węzły krwi co nas łączą są mi najdroższe... Nic mnie nie boli nad to, że ty — ty, kochany, szlachetny, zacny Modeście, względem mnie jednego tylko jesteś niesprawiedliwym...
Gospodarz zakłopotany był widocznie.
— Zkądże znowu te przypuszczenia — szepnął cicho.
— Nie żyjemy tak z sobą, jakby bracia żyć powinny, mój Modeście. Ja ciebie nie winię, ludzie są tego przyczyną, mam nieprzyjaciół — ci nas usiłują rozdwoić...
Nie otrzymawszy na te żale odpowiedzi, pan Eustachy pomilczał nieco i odezwał się tonem nieco zmienionym, ale zawsze łagodnym i pełnym czułości.
— Cóż ty tu porabiasz w Wiedniu?
— Ja? ja? — bąkał pan Modest — Anielka się chciała przejechać, i pokazuje się, że miała słuszność. Kaszle biedna... musiemy się doktora poradzić...