Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy to mówił, dr. Hurko patrzał nań z uwagą i zdawał się zapominać, że słucha obłąkanego.
— Panie dobrodzieju — rzekł — jesteśmy ludźmi... gdy szał opanowuje tysiące, gdy zawraca najsilniejsze głowy, cóż dziwnego, że my biedacy ulegliśmy mu.
Jako doktor, muszę to poniekąd tem tłumaczyć, że osłabione organizmy, zawsze są skłonniejsze do ulegnienia wpływom zewnętrznym.
— Ale my powinniśmy byli pamiętać — zawołał Słomiński — że nam już nic nad godność naszą i charakter narodowy, dostojny nie zostało... Nie godziło się niemi frymarczyć — dla grosza. Gdyby te troski i te pieniądze, które ludzie włożyli w spekulacye szulerskie, obrócili na rolnictwa i przemysłu krajowego dźwignięcie, zyskał by kraj moralnie i materyalnie. Czem są zresztą straty pieniężne? te się powrócić mogą — ale plamy się nie zmyją!!
Słomiński tak się znowu zapalił, że córka musiała Dyzię wyciągnąć na jakieś trzpiotowstwo i niemal gwałtem wyrwać rozmowę z tego niebezpiecznego toru, na jakie się wtoczyła.
Pan August szczerze pomagał jej, zaśmiano się tak wesoło do koło, a Hurko tak pomagał młodzieży, że stary gospodarz zostawszy sam ze swojem usposobieniem smętnem, zmuszony był zamilknąć i choć spróbować nastroić się do tonu ogólnego.
Uczynił to wprawdzie fizyognomią — ale zamilkł znowu. Oznaką choroby było w nim jak u wszystkich monomanów, że o jednem tylko mówić umiał, zresztą nic go nie obchodziło. Polował też oczyma na pana Augusta, usiłując mu dać do zrozumienia, że radby się był z nim oddalić na stronę, Rżewski jednak udał że tego nie rozumie, i od stołu wstać nie chciał.
Po herbacie razem wszyscy przeszli do salonu, a Dyzia, która mimo dwóch panów do zabijania oczkami, tęskniła za weselszem towarzystwem, — szepnęła przyjaciółce, iż koniecznie do siebie na górę iść