Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczorem nazajutrz poczciwy garbus był już w Poznaniu, lecz, że pora nieco mu się zdała spóźnioną, odłożył do jutra zajęcie, przekąsił po spartańsku i spać się położył. Wielka rezygnacya i chłodna krew dozwalały mu usnąć nawet, gdy miał najsilniejsze zmartwienie.
Nazajutrz wyszedł wcześnie z domu a nie chcąc być widzianym, bo miał tu mnóstwo znajomych — bocznemi uliczkami udał się na Chwaliszew. Tu w małej obrukanej kamieniczce, której dół szewc, właściciel jej zajmował — wszedł już był do sieni i miał ciągnąć dalej na wschody, gdy z bocznych drzwi w skórzanym fartuchu, wełnianej czapeczce i ogromnych okularach mosiężnych na koniec nosa spuszczonych, w pantoflach z butów wykrojonych zastąpił mu drogę nie młody mężczyzna wesołej twarzy. Mijając garbusa, podniósł okulary, popatrzył nań chwilę i zawołał...
— Pan Jezus przy dziecięciu... Pan Wojciech! a pan tu co robi?
— Tsyt... jestem incognito, panie Zarwański... proszę mnie nie nazywać po imieniu.
Szewc wielkiemi oczyma nań patrzał.
— Cóż to pana za przygoda spotkała?
I pilno gołemi oczyma, okulary obniżywszy, patrzył na przybylca.