Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na chwilę mogła wstać z łóżka, ale pogorszenia widocznego nie było, kilka razy przezwyciężyła kryzys zbliżającą się i chwytającą swą ofiarę. Przyszła ona niespodziana, straszna jak uderzenie piorunu, a mnie pieszczonemu dziecięciu, była jakby objawem pierwszym boleści życia, których dotąd nie znałam. Obawiano się o umysł mój, tak silnie uczułam zgon tej, od której łona nie oderwałam się na chwilę aż do jej śmierci.
Dziś jeszcze wytłumaczyć sobie nie umiem, jak potrafiłam przeżyć to cierpienie, ten szał to zdumienie przerażające, którem mnie napełniła strata najlepszej z matek. Długo chodziłam jak obłąkana pod brzemieniem smutku niepokonanego i dotkliwych wspomnień. Ciotka była dla mnie pełną troskliwości i dobroci, ale jej chłód, jej wesołość, środki jakich używała dla rozerwania mnie, raniły boleśnie. Od zgonu matki, pani w domu, opiekunka moja zmieniła się bardzo, położenie jej oddziałało na humor, obejście się na powierzchność nawet. Z pokornego gościa, stała się panią domu. Nienawidząc tej samotności, w której kochała się matka moja, pod pozorem rozbawienia mnie, ciotka zwolna otworzyła dom jeszcze świeżą okryty żałobą.
Dawne stosunki z większym światem, z ludźmi, co ją byli opuścili, gdy osamotniała w ubóstwie, wróciły jej jako opiekunce bogatej dziedziczki, jako majętnej znowu, bo zapisem znacznym mej matki, oswobodzonej z zależności kobiecej. Pragnąc chciwie gwaru i tłumu, nie zastanowiła się biedna, że ci co ją byli opuścili, a teraz wracali, sami o swych uczuciach tem postępowaniem wydali świadectwo sromotne.
Wesołość ciotki raziła mnie zrazu, ale byłam