Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wielkiej chętki wstrzymania tu swoich gości, Sir Price przekonywał się iż wypadnie gdzieindziej spokojniej zasiąść do herbaty, bo tu długo wytrwać słabszym piersiom było niepodobna, tem mniej bawić się swobodną rozmową.
Ciekawsi z przewodnikami biegli nad brzeg krateru, a Włosi bez ceremonji chwytali przechylających się za kołnierz, przestrzegając że skorupa nad brzegiem czesto się załamuje nawet pod ciężarem człowieka. Mimo dnia pogodnego i lekkiego wiatru, który dym w przeciwną stronę ku Castellamare odnosił, w głębiach ognistych tylko kłębiącą się parę i niekiedy żarzące się czerwone łono wulkanu widać było. Głuchy huk, przerywany jakby wystrzałami niekiedy, oznajmiał że uśpiony Wezuwjusz żyje i przygotowuje nową jakąś niespodziankę, na nieobrachowaną godzinę, gdy mu się zbudzić podoba.
Sir Price przyjmował gości więcej niż się sam bawił; powydobywano lornetki, szkiełka, wszyscy się rozbiegli z Włochami po płaszczyźnie żółtej, wpatrując się w szczegóły. Artyści malowali zapewne w duszy... a słońce tymczasem zapadało w morze, coraz rumieńszemi wyścielając obłokami łoże swoje. Po chwili rozpierzchnienia u brzegów krateru, zebrali się powoli wszyscy, ale tu milczenie głuche panowało, po części ze znużenia, z podziwu, usta były zamknięte.
— Dziwne to raczej niż piękne, rzekł Spauer, ale to nowa strona niezwyczajna tego oblicza natury, które człowiek turysta powinien ze wszech punktów oglądać. Jak malarz studjuje, czego wszakże w obrazie nadużywać nie powinien, tak my dziś badamy jedną z najmniej pospolitych fizjognomji krajobrazu.