Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szanowny uczniu Fidjasza, zawołał, zdaje mi się, że ubóstwieniem formy wpadasz w niebezpieczne bałamuctwo... modelowałeś pewnie z owych wzorów, które się po kilka franków najmują na godzinę... na Boga Ojca i łysych apostołów... aleś nie widział, jak potem piją po szynkach owe ideały, a wszakże są prześliczne głowy między niemi!
— Nie, rzekł Spauer, to co innego, mają oni cień piękna tylko, z której prawdziwy artysta tworzy ideał, są gliną, materjałem do dzieła, a nie wzorem, ściśle wziąwszy. Spójrz pan na te roboty, które są powtórzeniem bezmyślnem modelów, czy w nich znajdziesz choć iskrę żywota? Wszyscy ci ludzie mogli być pięknemi, ale ich życie połamało i zbrukało, noszą ślad ręki Bożej i piętno szatana. Forma, dobrze zrozumiana, musi mieć znaczenie; inaczej na cóżby się przydała, gdyby z duchem była w antagonizmie?
Ów nieznajomy, którego rysy już zaczynały rodzić polemikę gorącą, bo garbus miał nowem szyderstwem odrzec na argumenta Spauera, patrzał tymczasem na okolicę i zadumał się głęboko, głękoko... Ale na nim ten widok smutnego nie czynił wrażenia, przypominał coś, pojmował, czytał powoli z dziejów tego zakątka ziemi, tak obfitej we wspomnienia, myśl Bożą snującą się nicią złocistą przez szare przędze nędz ludzkich.
Anglik, który nie rad był, aby mu obcy intruz psuł dnia tego uroczystość, po namyśle zbliżył się do niego powoli, witając go ukłonem. Podróżny, zatopiony w dumaniach, nierychło się obejrzał na niego, ale nie okazał ani zniecierpliwienia z przerwanych rozmyślań, ani przybrał miny surowej, jaką zwykle każdy