Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Moskal.pdf/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nawet poważny ów towarzysz, wyglądający na prawowitego małżonka, nie dosyć bronił elegantkę od posądzenia, iż mogła być chwilowo tylko ulubienicą znudzonego człowieka, który tak zużył w sobie ducha, że musiał w ostatku w cielesną tylko piękność uwierzyć. Siedział przy niej, ale się nią wcale nie zajmował, ona za to wszystkim i wszystkimi — oprócz męża. Oczy jej latały w prawo i w lewo, uśmiechy na ustach wykwitały i więdły jak różowe powoje w lecie, mówiła dużo, kręciła się nieustannie, trącała towarzysza, aby pokazać, że go ma, pytała, zaczepiała, ale z zastygłego najmniejszej oznaki zajęcia dobyć nie mogła. Siedział, poziewał, wzdychał, milczał, a jeśli podniósł głowę, na chwilę, spuszczał ją zaraz jakby go nawet przypatrywanie się ludziom męczyło.
Filiżanki dawno były opróżnione, pięknej pani chciało się wstać i przejść nieco, on zdawał się drzemać zatopiony w jakiejś zadumie.
— Mój drogi, odezwała się po francusku, podajże mi rękę, jesteś dziś w straszliwie czarnym humorze... Ta obojętość przy obcych niezmiernie przykra, kompromituje mnie, wyglądasz jakbym ci była ciężarem...
Mężczyzna podniósł głowę obarczoną, i uśmiechnął się sarkastycznie.
— Służę ci, służę — rzekł — choć przyznam się, że wolałabym siedzieć spokojnie na kanapie w moim pokoju, niż dawać się na widowisko kosmopolitycznym gapiom, którzy tak ciekawą robią analizę z twej toalety i studia nad białością twej twarzy, o której pochodzenie muszą posądzać mączkę ryżową... chodźmy...