Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Moskal.pdf/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sena, była tego dnia melancholicznie piękną. Ten rodzaj wdzięku najmniej do jej wesołej zwykle fizjognomii, rysów i charakteru przystawał, ale go czasem wdziewała dla odmiany, jak się niekiedy wkłada świeżą sukienkę. Patrzała oknem zadumana, gdy drzwi skrzypnęły i kroki dały się słyszeć, ktoś wszedł, nie potrzebowała ani go poznawać po chodzie, ani spojrzeć, by się przekonać, że to był baron — wiedziała wcześniej, że przyjdzie.
On miał twarz rozpłomienioną, oczy krwią zabiegłe, był wzruszony nadzwyczajnie, gdyż zwykle chłód i obojętność stanowiły wyraz powszedni oblicza, na którym malowało się zmęczenie.
Powoli Natalia zwróciła ku niemu oczy jakieś łzawe, smętne, bolejące... nic, nie mówiąc. Milczenie to szczebiotliwej istoty miało znaczenie wielkie, baron stał, patrzał i milczał także.
— Co wam jest? zapytała go po chwili z westchnieniem stłumionym.
— Co mi jest? co mi jest? uśmiechając się gorzko odparł Kniphusen — jest mi to, że się życiem brzydzę, że chciałbym świat paskudny z gruntu obalić, a potem sam umrzeć!
A! skądże ten napad mizantropii?
— Wściekłości! szału! — dodał baron, trąc włosy i targając wąsy.
— Z powodu? uśmiechając się smutno, ale zalotnie spytała dziewczyna.
— Z powodu, że życie jest szyderstwem szatańskim, że jest obrzydliwością, że chwasty w nim, co najmniej warte bujają, a co najdroższe kwiaty usychają zdeptane.
— A! jesteście w usposobieniu poetycznym, chcecie zaćmić Puszkina i Lermontowa?