Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Moskal.pdf/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A ja nie — odrzekł Bocian — chłopcy tęgie do dworu na śniadanie nie zajadą, a ja się tylko tego jednego lękam. Z tych dworów zawsze bieda wyrasta, ludzie zmęczeni wpadną na gościnne przyjęcie, na dobre jedzenie, na smaczną wódkę, na słodkie oczki i bywaj zdrów! Wiele to nas razy Moskale u śniadania łapali!
— Otóż to to — rzekł ksiądz — te oczki, diabeł to z nich patrzy!
— Ojcze, tego w teologii nie ma, gdyby przez wszystkie piękne oczy diabli patrzyli, w piekle by ich nie stało, a tam także dosyć do roboty mają i absentować się nie mogą.
— Cyt, cyt! — ozwał się zrywając Józiek — tętni ziemia! albo nasi jadą, albo Moskale.
Wszyscy się zerwali i cicho było w chałupce, a pułkownik wybiegł na próg. Drożyną wąską przez gąszcze powracali z rekonesansu wysłani jeźdźcy. Jeden jechał przodem z ręką na temblaku, drugi za nim z głową zawiązaną białą chustką i wiódł za sobą konia, na którym siedział moskiewski oficer bez pałasza, skrępowany i cały krwią obluzgany.
— Oho! zawołał Bocian, ptaszka nasi złapali.
— Dali Bóg chwaty! rzekł ojciec Salwian, wszak to oficer!
— A gdzie Druciarz? spytał pułkownik, pierwszego, który jechał z ręką na temblaku.
Ponurym głosem ranny odpowiedział.
— Wieczne odpocznienie Druciarzowi, padł i nie wstanie więcej.
I zdrową ręką podniósł czapkę do góry wołając.
— Niech żyje Polska!