Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieszpór się skończył, wychodzić zaczęto, a Rózia jedna z ostatnich wracała do klasztoru, w upatrzonej chwili, rzucił się na nią mecenas ze swymi ludźmi, porwał i do kolasy wrzucił, zawiązując usta chustką, aby nie krzyczała. Konie czwałem popędzono ku Grodzkiej ulicy i w chwilę potem, żona Maleparty, siedziała już na rygiel zamknięta w alkierzu, płacząc nad swoją nieostrożnością i nieszczęśliwym losem. Mecenas ręce zacierał z radości i myślał tylko, jak nadal ma postępować z żoną. W tej godzinie właśnie umówione było z p. Zawadą podpisanie komplanacji i mecenas ukazał się w progu.
Maleparta szyderskim powitał go uśmiechem.
— Przychodzę — rzekł Zawada — dopełnić ostatniej formalności i powinszować końca.
— Mylicie się szanowny mecenasie — zawołał śmiejąc się do rozpuku Maleparta — wszystkośmy już skończyli i więcej nic nie potrzeba. Ostatnia formalność dopełniona.
— Jakto? — spytał zadziwiony Zawada.
— Tak jest, układ do którego przyjść chciałem, spełniony i wziął swój skutek.
— Chciejcie mówić wyraźniej, gdyż was nie mogę zrozumieć?
— Najwyraźniej wam powiadam, że wszystko skończone.
— Nie przeczę, chodzi tylko o podpis.
— Nie chodzi wcale o podpisy.
— Nie żartujcie ze mnie.
— Mówię serjo.
— Nie chcecie więc układu?
— Nie potrzebuję go.
— Cóż się nowego stało?
— Dopełniłem tego o co mi szło. Słuchajcie p. Zawado, pozwólcie sobie powiedzieć, że i wy i ona nie daleko widzieliście. Gdzieżby taki człowiek jak ja, pewien siebie, trzymając w ręku majątek, serjo żądać miał układów i niewiedzieć dla czego chciał płacić, mogąc nic nie dać?