Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jam z nim mówił także — rzekł Górski — i dałem mu w twarz.
— Słyszałem i boleję nad tem — odpowiedział prawnik — źle jest draźnić dzikie zwierze, a gorzej złego człowieka.
— A wy coście z nim mówili?
— Mówiłem jako od żony ofiarując układy i zgodę.
— Nie przyjął?
— Słuchać nie chce, powiada że woli proces.
— Cóż będziemy czynić?
— Wstrzymajmy się chwilę ze stanowczemi kroki, a tymczasem....
Pan Pękosławski wbiegł cały zaperzony do izby.
— Czego tam chcesz? — spytał niecierpliwie deputat — nie mogłeś poczekać?
— Cud! cud!
— Co za cud?
— Dalipan cud!
— Oszalałeś?! daj mi pokój!
— Pan mecenas Paprocki...
— Cóż!
— Przyszedł.
— Maleparta?!
— Tak, on, czeka na jegomości w drugiej izbie.
— To być nie może.
— Ale klnę się jegomości że tak jest!
— Czegoż on chce?
— Zapewne drugiego policzka, aby krzywdy tamtej stronie twarzy nie było.
— Jakiemżo czołem?
— Takiem samem jak wprzódy. Spokojniuteńki przyszedł, gdyby nigdy nic, i prosi widzieć się z jegomością.
— Nie wychodź pan — rzekł Zawada — on gotów ci w łeb strzelić!
— Ale gdzie tam — przerwał Pękosławski — gardło dam, że przyszedł przepraszać iż na twardym jego pysku jegomość sobie rękę potłukłeś!
— Czekaj tu mecenasie — ozwał się Stanisław — nie wychodź. Gdyby cię tu zobaczył, miałby na mnie no-