Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odwrócił się oczyma wyzywając towarzyszów do rozmowy. Pan Szczuka, którego zadumanie Stanisława niepokoiło, nie zdobył się tak skoro na słowo; obojętny a przebiegły Pękosławski zaraz niemy rozkaz spełnił i zawołał:
— Z pozwoleniem jegomości, czy wolno inkomodować o nazwisko tej kobiety o którą idzie?
— Waści ono do niczego — rzekł pan Stanisław — a do tego czuję że wiedzieć je musisz i próżno pytasz. Gdybyś zaś nie wiedział, nie powiedziałbym pewnie, bo masz język babski i nic się na nim nie utrzyma.
— Z przeproszeniem — przerwał Pękosławski — co się tycze mego jezyka, lepiej o nim trzymam. Co się tycze kobiety, a kto tam wie o której jegomość myśli, gdy o tylu myśleć może? Czy o pani Przerębskiej, co słodkie oczy do jegomości robi, czy o wojewodziance, którą jegomości rodzice i krewni rają, czy o regentowej, którą sam mąż stręczy.
— Nie paplaj głupstw, proszę — zawołał Stanisław — nie lubię ich słuchać.
— Już milczę — dodał w chwili Pękosławski — dodam tylko, że gdybym wiedział o której jegomość duma, może by się coś na smutek dopomogło?
Stanisław machnął ręką.
— Nikt na to nie pomoże.
— Do licha, więc chyba nie żyje! — zawołał Pękosławski.
— Tak się to waćpanu zdaje?
— Ja tak trzymam o łaskawcy i dobrodzieju moim, że nie ma kobiety coby go sercem pokochać nie miała, chybaby ślepa była i głucha.
— Cóż pomoże choćby pokochała? — zawołał Stanisław.
— Już dalibóg dalej nie rozumiem, i jeźli to nie pomoże, cóż pytam?
— Daj bo sobie pokój, Jerzy.
— Już dałem i sobie i jegomości, i dalej ani słowa o tem.
Gdy to mówili, otwarły się drzwi i dworzanin oznaj-