Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wykład prawa, wszyscy prawie senatorskiej powagi postawami oznajmowali potrzącym, że coś na świecie znaczyli i czuli swoją dostojność. Niewielu tylko z nich, kobuzich, fałszywych, drgających oczu, pochylonych pleców, niespokojnych ruchów mięszało się z tym tłumem charakteru i powagi pełnym. Młodsi widocznie z pewnem uszanowaniem i prawie bojaźnią obchodzili się ze starszymi. Dawnych czasów, wielki rygor rodzicielski wpajał w młodych poszanowanie dla wszystkich starszych, bodajby nieznajomych. Tu zaś młodsi, uczniowie, sposobiący się pod okiem ich, patrzali jeszcze jako na sławnych nauczycieli, na starych mecenasów.
W tej ciżbie Maleparta sam jeden siedział na ławie u drzwi i dumał głęboko. — Nikt się już do niego nie przybliżał, nikt go nie zaczepił, ale w gromadkach rozmawiających tylko o nim była mowa. Puszczono się w najdziwniejsze domysły.
Niekiedy wśród tej wrzawy dolatywały jego uszu urwane wyrazy z opowiadań, których przedmiot odgadywał łatwo. Jego to jednak nie poruszało bynajmniej, cały był zajęty, nie stratą żony i wstydem jej i swoim, ale prawdopodobnym uszczerbkiem na majątku — kombinował, jakimby sposobem mógł przy nim zostać; reszta nie obchodziła go wcale.
Gdy tak dumał, zbliżył się do niego pomocnik, co noc i dzień biegał na zwiady i oddał mu karteczkę. Spojrzawszy na nią poczerwieniał Maleparta i spytał żywo posuwając się:
— Kto ją przyniósł?
— Jakiś chłopiec oddał ją na wschodach któremuś od palestry, i odszedł.
— Nie widziałeś go?
— Nie widziałem.
— Idź sobie.
Maleparta usunął się ku oknu i zaczął czytać. Kartka, jak się łatwo domyślić, była od żony; w niej ona donosiła mu, że sama dobrowolnie, bez niczyjej pomocy, uciekła z domu, nie mogąc znieść srogiego obejścia, i udała się do klasztoru, w myśli pozostania