Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O gdyby! — szepnęła Rózia.
— Daj Boże! daj Boże! ale już w nic nie wierzę — dołożyła matka.
Kilka jeszcze słów obojętnych przemówiwszy Maleparta, pożegnał wdowę. Rózia oczyma odprowadziła go do drzwi, i dumna była odniesionem nad sobą zwycięstwem, zamiast wzgardy i odrazy, które jej dyktowało serce, okazawszy mu wdzięczny, przyjacielski uśmiech, co go przywiązać i złudzić musiał. Tak się spodziewała, a po części tak było. Maleparta nigdy tyle zająć się nie dał, aby uczuciu swemu rachubę poświęcił; ale jednak nie mniej czuł, że gdyby w dodatku do fortuny, otrzymał Rózię, nie gniewałby się za to. Niechcąc dla niej nic poświęcić, rad był jednak wziąść ją, gdyby można bez trudności i ofiar.
Rózia po wyjściu jego padła na łóżeczko, zakryła oczy rękoma i głęboko się zadumała. Trwało to chwilkę tylko, bo wnet przypomniała sobie potrzebę udawania przed matką i porwała się wesoło; a pierwszego wzruszenia, matka licząc w tej chwili pieniądze, nie widziała.
— A cóż teraz o nim powiesz moje dziecię?
Pierwsze w życiu kłamstwo wyrwało się z ust Rózi.
— O! teraz bardzo mi się podobał, bardzo.
— Doprawdy? — spytała matka niedowierzając.
— Doprawdy, pierwszy raz go widząc tak byłam zalękniona, tak nieśmiałom mu się przyglądała! Prawdziwie, tyleśmy mu winni, że mi się aniołem powinien wydać.
— A widzisz moje dziecko, a widzisz, grożąc na nosie pogderała matka — nie sądź nigdy z pierwszego wejrzenia o człowieku, nie pluj przedwcześnie w wodę. Ja byłam pewna, że ty zdanie o nim odmienisz.
Rózia odwróciła się dla ukrycia pomięszania i zamawiając dodała:
— Prawda, prawda, aż mi wstyd matuniu, to taki poczciwy, taki zacny człowiek. Ale czegoś dziś był smutny i nie swój?
Rózia tylko co nie powiedziała — zły i ponury.