Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

postrzegła boleść dobitniej wyrytą na twarzy, pomimo starania aby ją pokryć, odzywała się potrząsając głową:
— Wszystko mija, moje dziecię. — I to minie i życie się skończy!!
Nie wiem czy w wielkich ciosach jest pewniejsza pociecha nad tę.
Pani Mrozicka powoli, powoli kończyła nieszczęśliwe życie swoje. Włosy jej posiwiały naprzód, pobielały potem, ręce trząść się zaczęły, oczy zagasły, głowa się pochyliła, policzki wychudły. — Maleparta widział to wszystko, ale jakby nie postrzegł. Nigdy nie spytał o jej zdrowie i nawet na zimno nie potroszczył się o nie, choćby dla oka. Raz, gdy matka wracając z kościoła, przeszła przez izbę, w której on ze swoim pomocnikiem pracował, Rózia usłyszała z biciem serca następującą, toczącą się między niemi rozmowę, dla której nawet nie zniżyli głosu:
— Uważałeś — rzekł Maleparta do pomocnika — uważałeś jejmość?
— Hm? Albo co?
— Jak wygląda?
— Zdaje mi się źle.
— Bardzo źle; już jej widać niedaleki termin nieodzownego roku.
— Stara?
— Nie tak to stara, ale to jak koń co z dobrej stajni poszedł na chudy obrok, ujęło się pieszczot, wygódek.
— Nie staracie się wiele o nią.
— Czy waćpan oszalał? A to ja bym nie wystarczył na jeden rok, puściwszy babie cugle; a przy ekspensach tego procesu i kosztach utrzymania żony?
— Cóż waszmości żona kosztuje?
— Waćpan myślisz nic! A to co zje?
— Juściż!
— Chwała Bogu, wkrótce choć jedną gębę mniej będzie w domu, bo tak i założę się że stara długo nie pociągnie, a jak ona bryknie, to i z żoną inaczej sobie poradzę. Teraz to dla tej starej mam jakąś subjekcją. A prawdę powiedziawszy i ta izba mi potrzebna.