Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gospodarz spojrzał na drzwi i chciał się wymknąć, ale Jaksa nie żartował; olbrzyma tego z małą główką pochwycił za kark i rzucił nim o łóżko. Potem schował klucz, wydobył pistolet i położył na stole, powtarzając: Rachunki! natychmiast!
Repeszko złagodniał.
— Ale mój najłaskawszy dobroczyńco... słowo daję, takiej gorączki nigdy nie widziałem. Ja jestem człowiek spokojny. Bogu ducha winien, zawsze nieszczęśliwa ofiara... zawsze ofiara... Ludzie ze mnie co chcą robią...
— Rachunki! — powtórzył Jaksa.
— Ale ojcze, dobroczyńco, łaskawco!.. tylkoż sam pomiarkuj. Niepodobna przecie z palca wyłamać rzeczy tyle skomplikowanej, jak rachunki procesowe... Wszak to, ojcze, morze do wypicia. Dajże czas!
— Kłam, dodawaj, szachruj, ale mi dawaj rachunki zaraz tu na stół — wołał kasztelanic. Sknera taki jak ty, nie może co do grosza nie wiedzieć, ile miał w kieszeni i co wydał... Nie żądam od ciebie denarów, mów coś wydał!..
Repeszko znowu na łóżko upadł i pochwyciwszy się za głowę, udawał, że mdleje.
— Kochanie, czas upływa — zawołał kasztelanic. — Komedyi nie lubię i mogę cię otrzeźwić tak, jakbyś sobie może nie życzył. Mnie pilno.
Naówczas gospodarz padł na kolana i począł płakać.
— Ojcze mój — zawołał, składając ręce — gubisz mnie na fortunie i honorze. Cóżem ci winien? Wpraszałem-że się w tę robotę?
— Ochłapy ci się przecie dostaną — odparł pogardliwie Jaksa. — Ja z tego nie potrzebuję złamanego szeląga, pieniądz ten dłońby mi spalił. Wstawaj i mów!
Targi trwały jeszcze chwilę, ale kasztelanic tak był groźny, tak coraz się stawał popędliwszy, że załzawiony Repeszko musiał wreszcie przystąpić do ostatecznej likwidacyi.