Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
75

popychali, plwali, słowem nie było rodzaju szyderstwa i przykrości, poniżenia i sromoty, nie było uczynku i wyrazu, którychby na nich nie sprobowano. Ale cierpliwość ich święta, przemogła wszystko. Xiądz Błeszyński chciał się modlić, wyrwano mu różaniec i zdeptano go nogami, Małachowski zakrył się kapturem, i natychmiast zrzucono mu go z głowy. Ani przysiąść, ani spocząć, ani jeść nie dali im szwedzi; a wkońcu dla bezpieczeństwa, by nie uciekli, kazano ich powiązać sznurami i tak porzucono na wilgotnéj ziemi, wśród obozu.
O! niéma nic straszniejszego nad rozbestwionego żołdaka; jest to cóś okrutniejszego nad zwierzę, bo ono zabija, ale nie męczy wymyślnie; żołnierz katuje z dziką roskoszą. Tu jeszcze różnica wiary ostrzyła uczucie nienawiści, a pomsta za zabitych towarzyszów, do znęcania podbudzała. Szczęściem dla męczenników, nie rozdzielono ich, i pozostawiono razem, mogli się więc jeśli nie słowem, to wejrzeniem wzajemnie podbudzać do wytrwania, choć dotąd duch w nich nie osłabł.
Rzuceni na pastwę najpodlejszym ciurom, najemnikom Karola Gustawa, w jednéj godzinie, w pierwszéj po uwięzieniu swém chwili, doznali więcéj, niżeli w swych marzeniach męczeństwa,