Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
64

nerała. Dzikiemi i podziwionemi oczyma patrzali wszyscy na Paulinów, którzy wśród tego obozu, wystawieni na nienawistne i złośliwe spojrzenia a szepty, byli jak w ukropie. Tylko Miller miły był dla nich a przystępny i wesoły, odwracając rozmowę od rzeczy przykrych i drażliwych, począł rozpytywać o obojętne, niechcąc ich widziéć opuszczonych a milczących. Tymczasem pod dyktowaniem Wejharda, pisarz notował punkta, które wkrótce generałowi przyniesiono; on spójrzał na nie i oddał zaraz xiędzu Dobroszowi, a przypomniawszy sobie obiecaną rybę, zawołał jeszcze żołnierza i sześć szczupaków ogromnych nieść kazał za Paulinami, którzy wkrótce pożegnawszy go, odeszli.
Zdziwił się wielce xiądz Kordecki, gdy ujrzał brzemię jakieś na ramionach niosącego żołdaka, postępującego za xiężmi; a za otwarciem bramy, poznawszy szczupaki, rozśmiał się wesoło.
— Trafił właśnie, że piątek adwentowy o grzankach odbywamy, — rzekł poglądając na rybę, — no, to i chwała Bogu; my i o suchym chlebie wytrwamy przywyklejsi, a panowie ślachta uraczą się szwedzkim darem, jeśli nie zatruty.