Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
62

Pan Czarniecki ruszył sobie ramionami, także z rodzajem litości.
— Bić i milczéć, — rzekł zcicha, — toby była moja rada. A kropić ich, a gęsto...
— Ależ i spocząć potrzeba! — rzekł przeor, jeśli nie nam, którym Bóg niezwykłych sił dla sprawy swéj użyczać raczy, to ludziom, którzy téj siły od Boga co WMość, panie Pietrze, nie mają; a tymczasem da Pan felicem eventum.
Działa milczały na murach i to właśnie pobudzało zły humor pana Czarnieckiego, pokiwał głową i odszedł niechętny.
Xięża wysłani z twierdzy, dążyli ku namiotom Millera, który na nich niecierpliwie oczekiwał, z całą wystawą zbroi, ludu, wodzów, siły, na jaką mógł się tu zdobyć, by im potęgę swoją i majestat ukazać. Uśmiech nadziei wypogadzał mu twarz, ale obok stojący Wejhard, chmurny był jak noc i milczący.
— No, cóż mi przynosicie? — spytał generał xięży.
— Przeor sam warunków zakréślać wam nie chce i nie może, — rzekł xiądz Dobrosz żywo, zdaje mu się, że stosowniéj byłoby, gdybyście mu je dali, oświadczając czego sobie życzycie.
— Tém lepiéj, — odparł Miller niedomyślając