Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
48

w ciepłéj izbie, u jasnego komina, cóś tęsknego uciska serce; cóż dopiero pod gołém niebem, na powietrzu, gdzie każde wichru szarpnięcie, każdy głos burzy w piersi się odbija, gdy tajemnicze głosy stworzenia łapie ucho, a każdy jęk niebios w rozdrażnionéj odzywa się duszy.
Przy baszcie swéj siedział xiądz Mieleki, z żołnierza zakonnik, z zakonnika żołnierz znowu, Krzysztoporski się przechadzał; pierwszy powolnie spuszczał paciórkę po paciórce różańca, a z niemi modlitwy swoje do skarbnicy niebieskiéj, drugi biegał, rozdziawszy się w pół nagi z piersią odsłonioną, miotał po murach i stękał.
Przed niemi do koła czarno było, jakby kirem oblókł się świat cały, straże tylko porozpalały ognie, przy szwedzkim obozie daleko; a na wieży płonął jak zawsze, wyzywający napróżno odsieczy kaganiec, na murach gdzieniedzie gorzały wartując latarnie, a z kaplicy koło Janitorium blady połysk lampy gorejącéj wiecznie przy obrazie, przez okno mdłym się wybijał promykiem, mrugając, rozpalając się i przygasając, jakby chciał skonać, a niemógł. Te błyski wśród ciemności, zdawały się zawieszone w powietrzu, nierozeznawałeś ziemi od niebios i