Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
377

le ryły się głęboko w ziemię i opadały bezsilne, jakby cudowna odbiła je ręka.
Niemniéj jednak przestrach był nie do opisania, i gdyby do bram dostać się było podobna, tchórze wybiliby się może przez nie, śpiesząc na przeciw szweda. Ale wrót dobrze strzeżono, a w izdebce u fórty braciszek Paweł w nowéj sukni, którą sobie sam uszył ze trzech wynoszonych habitów, i był z niéj nieskończenie rad a szczęśliwy — siedział nad książeczką i modlił się spokojnie. Niekiedy pokiwał głową, gdy huczniéj zagrzmiało, i wracał do swego.
Kordecki przez cały ciąg strzelania nie zszedł na chwilę z niebezpiecznego stanowiska, z którego odciągali go napróżno starszyzna i zakonnicy.
— Moje miejsce dziś tu, — mówił, wy działami ja krzyżem świętym wojuję; i żegnał. Pokażcie mi, które wam działo szkodzi najwięcéj, odzywał się, a na nie wymierzę modlitwę... I powolnym krokiem przenosząc się z miejsca na miejsce, wszędzie rozdzielał błogosławieństwa.
Od północnéj strony największa szwedzka kolubryna rzucająca trzydziestofuntowe kule, łamała mur nieustannie, a choć go nie wiele uja-