Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
332

— To się rozumie, — odpowiedział Czarniecki — ale wam taki darować nie mogę, że mnie z sobą wziąść nie chcecie.
— Panie Pietrze sam widzisz, że to niepodobna.
Mówili jeszcze, a pan Zamojski w cichości lud swój zbierał, oglądał, rozkazy dawał, krzątał się. Nie wiedzący o niczém ślachta patrzali z podziwieniem, nie mogąc pojąć na co się to przysposabia.
Około południa, fórtą od strony wschodniéj dobrze w fossie ukrytą i kamieniami zawaloną, wyprowadzono naprzód przeszło stu piechoty, różnego ochotnika do przekopu. Zamojski czekał żeby szwedzi obiadować siedli: nieco się od murów oddalili za baterje swoje. Gdy się to stało, bo nic nie domyślając się zwolniwszy ognia, który żywy, dla niedostatku prochu i długo utrzymywany być nie mógł, rajtary i piechota cofnęli się do obozu. Nastąpiła zwykła chwila spoczynku.
Zamojski wziąwszy na siebie świętości, zstępował ku przekopowi, a tu na niego uzbrojony już czekał syn i pani Miecznikowa. Pożegnanie ich krótkie, rozczulające było mocą duszy obojga. W milczeniu pocałował w czoło Miecznik swoją Teklusię i z wesołą twarzą rzekł: — Bóg