Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
314

czyli się po mieszczanach częstochowskich na gawędy, na piwo i miód, na wspólne wzdychanie. I choć to łyczaki, ale gdy niéma do wyboru jeno szwed albo mieszczanin, woli ślachcic mieszczanina, wolałby w ostatku żyda, bo z niémi się rozgadać można.
Otoż kilku z tych biédaków, że to był post, a nie było co robić, dostawszy niewodu w miasteczku, włoków i sieci, poszli do stawu i takie miejsce wybrali sobie doskonałe, że za pierwszém zarzuceniem cóś bardzo wielkiego i ciężkiego złowili.
— A juściż to nie ryba, kiedy aż niewód pęka! — zawołali ci co ciągnęli.
— Nuże zobaczmy co to! I jak poczęli kijmi, hakami, siekierami borukać się z tym cudownym potworem, aż na wierzch dobyli kilka z kolei beczek sporych dobrze zadnionych, a niezmiernie ciężkich.
Zbiegło się tedy ciekawych dosyć, a tu zaraz i starszyzna, nuż zasmolone solanki odbijać. Aż kiedy spójrzą, wewnątrz! pateny, vota, monstrancje, kielichy, turybularze, ampułki, srébra kościelne... popatrzali i ręce im opadły.
— O! cóżeśmy to najlepszego zrobili! dzień biały, a tu szwed za pasem, szpiega dosyć, co