Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
263

wierzchy jéj wzmocnić. Mularze i nie mularze noszą cegłę, obrywy wczorajszych ruin, rozbierają wewnątrz przymurki i szkarpy stare, a dodają obwodowym ścianom. Nie brak tu ochotnika, bo i ślachta z czeladzią cegłę nosi, nosi wodę, wapno rozrabia, i kobiety się kręcą posługując. Kordecki usiadł na kupie kamieni, różaniec w ręku i głośno się modli, niekiedy ustanie, weźmie jaki ciężar, przyniesie go ukradkiem niepostrzeżony, położy i znowu usiędzie, niby dziecię które unika oka starszych, zabronioną chwytając zabawkę. Inni xięża noszą otwarcie kamień i wodę; w tém uderzyła godzina północnego choru i wszyscy odeszli, i słychać z kościoła szmer czuwających na modlitwie. Wśród nocy i ciemności, jak ten odgłos ma w sobie cós uroczystego: niby szum lasu co z niebem rozmawia, niby wielkie morze co od wieków gra pieśń smętną a tajemniczą. Starcy się modlą — świat zasypia; oni jedni kołaczą do nieba westchnieniem za spiących w grzechu, za znużonych żywotem, za obojętnych dla Boga. Słabe światło kilku żółtych świéc oblewa twarze pokryte tęsknotą, zapałem, smutkiem, rozjaśnione weselem, przyobleczone skruchą.
Dziś jeszcze dodaje temu obrazowi straszliwéj uroczystości śmierć, która ich otacza.