Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
225

zuchowatego żołdaka, gdy prawdziwi szwedzi z za figury, wypadli nań z krzykiem i wrzawą.
Chciał nadrobić miną, chciał potém uciekać, ale mu się nieborakowi nie udało, bo co najgorzéj, języka tych szołdrów nie umiał, i tak go w oczach Czarnieckiego wzięli, który aż za czuprynę się pochwycił nie mogąc go ani obronić, ani odstrzelić, bo się bał, żeby i panu Jackowi się nie dostało.
Szczęściem papiéry, które niósł, były już w klasztorze: a z niémi Czarniecki pobiegł do zakrystji.
— A co nowego?
— Aj! źle dobrodzieju! Jacka malarza złapali, gdy papiéry na mur rzucał, ale otoż i one.
Nic mu się nie stanie, żal mi biédaka, bo go poturbują, — rzekł przeor, ale go ani obwieszą, ani zabiją.
— A co wiedziéć, czy tego nie zrobią?
— Nie zrobią! — powtórzył przeor, — N. Panna go obroni, wiele Jéj wizerunków rozeszło się z rąk jego po świecie. To dzień Jéj chwały, ona go ocali, ale dawajcie-no te pisma.
Wtém uderzono we wszystkie dzwony na summę, lud cisnąć się począł co żyw do kościoła. W obozie polskim znowu oczy zwrócone