Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
203

żył, tak, że mimo poduszczeń Millera, mimo dodawanego ducha i wódki, ku końcowi dnia ogień zwolniał widocznie i był raczéj postrachem samym, niż niebezpieczeństwem. Oficerowie nawet unikali zbliżenia się do murów, popychając naprzód żołnierza, a żołdacy szli opieszale, spędzeni, odstępowali szybko. Wyłomu pożądanego zrobić było niepodobna. Miller który i sam od tego przesądnego strachu nie był wolny choć się wyśmiewał z tchórzów, odjechał zawczasu i ciężko zadumał pod namiotem. Wejhard tylko dojeżdżał, pędził, groził, zachęcał i wiodąc za sobą wszędzie Wachlera, który mu słabsze miejsca wskazywał, chciał coś dokazać, a nie mógł. Jakkolwiek niedowiarek, przecież się jeszcze nie wyrzekłszy katolicyzmu, i w głębi pamiętny wiary swojego dzieciństwa, począł i on wątpić o sile ludzkiéj, a przypuszczać jakąś inną, potężniejszą. Kaliński także milczał i stojąc z boku, już nawet w rady się nie wdawał; pocieszał tylko powtarzając:
— Niechno działa z Krakowa nadejdą.
— Jeśli tak celnie jak te strzelać będą, — odezwał się Wejhard — nie wiele na nich zyskamy. To coś niepojętego panie starosto.
— Istotnie panie hrabio, to jakieś czary.