Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
181

z dział odepchniemy. To tylko jeszcze początek panie Pietrze, strachy na lachy.
— No! wola wasza, rozkazanie pańskie jak hetmańskie, czyńcie wedle natchnienia, ja spieszę do moich ludzi, żeby choć na organkach dobrze grali, kiedy innego instrumentu użyć nie można.
I pobiegł chyżo na swoje stanowisko.
Szwed nie bardzo spiesznie i nie tak jak wprzód ochotnie następował, strzelał tylko z dział, w nadziei, że zapali dachy, że zniszczy mur i zrobi wyłom, ale nadaremnie. Czy to nieumiejętność puszkarzy, czy cud Boży: kule warczały w powietrzu, lecz spadały nieszkodliwie; wrzał Miller i bił swoich, ale już nie jeden odpowiedział własną myślą jego.
— Cóż na to poradzić? to czary! to czary!
Niechciał wódz dozwolić rozszérzać się téj myśli i przyjmował ją śmiéchem lub oburzeniem, ale ona coraz większéj nabiérała siły. Niektórzy ze szwedów szli już widocznie niechętni, inni cofali się i wywijali od napadu na klasztorne mury; widać było zrażenie, bojaźń jakąś potajemną. Samemu Millerowi dziwne wieści do uszu dochodziły: śmiał się z nich ciągle, ale niespokojném już okiem mierzył Częstochowę.