Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
271

sze jeszcze czasy, którym i wodzów i proroków zabraknąć miało; niekiedy łza zabłysła mu na oku; ale prędko spaliła ją na licu odwaga, i mnich — wódz, z przytomnością żołnierza co zrosł w bojach, znowu wydawał rozkazy, znów zachęcał i kierował.
Noc nadchodząca uśmierzyła napaść i dozwoliła zwolnić obronę; szwedzi ufni w siły swoje i przewagę chcieli swobodnie odpocząć, a zakonnicy radzi byli że się opamiętają po całodniowym gwarze. Oboz jeszcze szumiał, jak oddalająca się chmura; między wodzami których zwołano na radę, znać było waśń jakąś, i rozsiane niechęci. Miller w duchu obwiniał o wszystko Wejharda, który go namówił rzucić się na ten jak go nazywał, kurnik; widział już że z mnichami tak łatwo jak sądził mu nie pójdzie, wstydził się odstąpić z niczém. Myślał że przyjdzie, zagarnie, zbogaci się i wróci, a tu zabierało się na formalne i długie oblężenie, w którém bez dział szturmowych obejść się trudno. Dzień ubiegły dowiódł mu silniej jeszcze, że małe jego polowe działa, nie podołają tym murom i odwadze, że zakonników huk i stukot, groźby i łajania nie zastraszą.
Wejhard prześladowany wymówkami, wido-