Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
259

jego zaiskrzyły się, zabłysły jak ogniem piorunowym, głowa rzuciła się na ramiona, wargi zatrzęsły konwulsyjnie, i włos pozostały na czaszce zdawał najeżać; ręka ścisnęła szablę, posunął się żywo — i stanął. Ale lud popychał go z sobą i unosił daléj. Szedł ale już inaczéj, krokiem urywanym, namiętnym, jakby go co pędziło i wstrzymywało. Oczy utkwione w jedno miejsce znijść z niego nie mogły — zobaczył Lassotę, a przy nim dziecię, pociechę, nadzieję! On nie miał nikogo, on był sam jeden; jego życie płynęło jak rdzą zakrwawiony strumień, wśród błot zapadłych. Tamtemu Bóg promieniem jasnym ustroił czoło zmarszczone; jemu wszystko odebrał i zostawił go samym, znękanym, zbolałym. Chęć zemsty przeleciała po głowie, złość i gniew obudziły się w sercu, ale oko padło mimowolnie na Ciało Chrystusa... na świętość.
I czy raz piérwszy w duszy jego obudziło się cóś niepojętego, ręka opuściła szablę, wzrok upadł na ziemię, piersi ulżyło westchnienie. Zastanowił się i tłum go popychał a wzrok jego znowu padł na żywego Boga; Krzysztoporski uczuł się świętokradzcą, idąc z uczuciem zemsty za tym, który wszystko zabójcom swoim prze-