Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
220

się do tego, co ślachcicowi winien. Jejmość w tąż swoje, a gdym przyszedł do wymówek, ona w gniew, jam także nie z kamienia, dość, że przemówiliśmy się raz i drugi i trzeci, a coraz kwaśniéj z sobą. Aż jednego razu powracam do domu, niéma pani. — Gdzie? do Sandomierza. Już mnie ten Sandomierz kością w gardle siedział; bez zapytania, bez wiedzy mojéj, ale że to do rodziców — nie śmiałem nic powiedziéć i jadę za nią. Tu mnie przyjmują kwaśno, do żony nie dopuszczają i znowu najrzałem Krzysztoporskiego. Już nie żartem wziąłem się do rodziców i do niego, ale hałasu narobiwszy, przepędziwszy piekielnego gacha, gdym chciał żonę odebrać, nie dają. Odjechałem do domu, gdzie mi córeczka pozostała; myślę, przegniewa się i przyjedzie, aż mija miesiąc, drugi, i słyszę w konsystorzu machinacje o rozwód! Aż mnie krew oblała, bo tu żal i sromota; ja znowu do niéj, ale gdzie tam! pozamykano i dają mi znać, że stary Gallar nie żartem koło sprawy chodzi; a ludzie, com ich przepłacał, powiadają, że Krzysztoporski taki tam nieustannie koło niéj.
Cóż długo mówić? rozstaliśmy się, musiałem rad nie rad na rozwód pozwolić, bo mi już i to życie dojadło; jejmość zaraz nieczekając wy-