Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
219

nie excypujac i nie zostawując. Wkrótce potém i żałoba się skończyła, a jam zawiózł Konstancją na wieś, ożeniwszy się. Kilka miesięcy upłynęły szczęśliwie, alem się rychło postrzegł, że z piękną twarzą nie takiém sobie szczęście kupił jak mi się widziało. Żona moja do miasta i do rozrywek przywykła, do skrzypków, skoków i gwaru, nudziła się, ani czém zająć chciała. Gospodarstwo matczyne szło w niwecz, ażeby ją zabawić trzeba było nieustannie sprowadzać muzyki i gości, i szaleć. Już mnie to dojadło, myślałem, że się przecie kiedyś skończy; ale gdzie tam, co daléj to lepiéj. A do tego żona posmutniała, i ani ją rozkołysać, ani ją rozbawić. Tym czasem Bóg dał córkę, myślę już znowu, otoż ją do domu przywiąże, ale i to nie, jak była tak została; dziecię z mamką poszło do czeladnéj izby, a pani gdy pozdrawiała to ją wież do Sandomierza, to sprawuj w domu bankiety, czy jest czy niéma za co.
Aż tu i Krzysztoporski się zjawia; tu jest, tu go niéma, pokaże się i zniknie, i donoszą mi już ludzie, że liściki biegają. Źle, trzeba radzić; jadę do starych Gallarów; ale niemiec to sobie lekko waży, pół śmiechem, pół niedowiarstwem mnie zbywa i poczyna jakby nie znał