Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ba kawałek, to są naszych mieszczan sklepiki i budki.
— A lepiéjże by dla nich Częstochowa cierpiéć miała?
Necessitudo frangit legem, — dodał Zamojski, — tu niéma co myśléć.
— I co najspieszniéj spalić je potrzeba, a gruzowiska porozrzucać, nie czekając Szweda.
— Co spalić? — pochwycił dziwny ze śmiechem zmięszany głos po za rozmawiającémi; obejrzeli się i pan Czarniecki postrzegł żebraczkę, która nizkim pokłonem witała przeora, całując kraj sukni jego, a szlachtę pozdrowiła przysadzistém dygnieniem. Zamojski i Czarniecki spojrzeli na to zjawisko i umilkli, Kordecki odwrócił się do niéj i rzekł powolnie.
— Nic ci do tego moja kochana, co my tu radziémy.
— Przepraszam ojcze dobrodzieju, bardzo mnie to obchodzi, bo to kramiki podobno palić będzie potrzeba, a wiadomo że to moje pałace letnie i zimowe.
— Będziesz się musiała schronić gdzie indziej.
— Tak, prawda, zostanie się fossa, aby gdzie trochę od wiatru stare kości przytulić. A jak trzeba to trzeba, — dodała żywo, — ja stara na