Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   44   —

— Ja? prawa? tak, ja żadnego nie mam prawa, ale życzę pani tak dobrze... tak... tego...
— Dziękuję, i chciałbyś pan przeszkodzić dla tego, że życzysz mi dobrze?
— Wie pani co? — szepnął Teodor — ja, ja pani coś powiem, jutro, to jest zapytam ją jutro o coś, coś takiego, zobaczy pani.
— Dlaczegóż nie dziś? — zapytało dziewczę.
Teodor zamilkł. Niewiedział już jak radzić sobie, spoglądał jakby ratunku błagając na Adryana i Zamorskiego, lecz ci byli tak zatopieni w głośnej i żywej rozmowie, iż wcale nań nieuważali. Ojciec pod rękę trzymał młodzieńca i coś mu za oborami pokazywał, a tu tymczasem losy starego kawalera rozstrzygać się miały. Dałby był wiele, gdyby mógł to jeszcze odłożyć choćby do jutra, lecz Liza powtarzała: Dlaczegóż nie dziś.
— Wie pani, dziś, nie, nie czuję się godnym, to jest nie mam odwagi.
— Ale ja jestem niezmiernie ciekawą — poczęła Liza. — No, dobrze, słowo szlacheckie, jutro mi pan to powiesz, tak?
— Jutro, tak pani, niezawodnie.
— Kiedy?
— Wie... wieczorem — bąknął Teodor całując ją w rękę — wieczorem.
Liza się uśmiechnęła ironicznie.
— Daję panu tylko ostatni termin do jutra, albo będę się strasznie gniewała.
— A niech Pan Bóg broni!
Poncz się nareszcie skończył, panowie ogrodem odeszli do dworu.
— No — rzekł Teodor — już tedy dziś teraz się o mało, o mało nie oświadczyłem, a jutro, nie wiem jak z tego wyjdę. Ale gdybyś wiedział, kochany Adryanie, jaka trema mnie porywa, gdy na szalę życie przychodzi stawić. Maciorkiewicze, parafiańszczyzna, ah! ah! jestem najnieszczęśliwszy z ludzi.