Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   36   —

Adryan spojrzał na hrabinę, mówiła jakoś tak spokojnie, tak łagodnie, że mu dodała śmiałości do wystąpienia z tem, co mu na sercu leżało...
Pocałował piękną rączkę raz jeszcze.
— Gdy się zuchwałemu raz coś uda, to on jeszcze bardziej się uzuchwala — odezwał się — niech mi ciocia pozwoli być szczerym, albo zamknie od razu usta. Pan Krzysztof kochał, kocha i kochać musi ciocię, czyż nie należałoby mieć litości nad nim.
— Adryanie, o tem ani słowa — poważnie zaczęła hrabina — wkraczasz już w te sfery, których prawa nie masz dostąpić, chcę być w zgodzie z panem Krzysztofem, ale nic więcej, rozumiesz mnie, nigdy, nic więcej...
Wstała zarumieniona cała.
— Przepraszam — rzekł Adryan — zdawało mi się, że szczęście cioci...
— Ja jestem zupełnie szczęśliwą, i tego, co mam, stawić nie myślę na kartę. Zostaw mnie samej sobie. Chcę być swobodną. Życia zostało nie wiele, lata biegną jak strzały, dobijem się tak jakoś do końca. O szczęściu, o jakiem wy marzycie młodzi, nam się już myśleć nie godzi. Dosyć, mój Adryanie, proszę cię.
Zamilkli więc. Jakiś czas trwało milczenie to, ale hrabina chodziła po pokoju poruszona, i długo się uspokoić nie mogła.
Chłopak zaczął mówić o czem innem, posiedział jeszcze, i zapowiedziawszy, że nazajutrz rano wynosi się do pana Teodora, a raz tylko przyjedzie jeszcze na pożegnanie, wyrzekł dobranoc i wyszedł. Zostawało mu przed odjazdem wiele do czynienia, chciał być u Pawłostwa, u Krzysztofa, i uspokoić się, że Teodor przestanie nudzić hrabinę. Co do kasztelanica, o tego los był spokojnym, nie pojmował bowiem, ażeby się mógł podobać.