Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   110   —

— Ale, rozgarnięta bardzo — mówił Adryan — żywa... w takiej główce lęgną się czasem dziwne myśli. Cóż pan byś na to powiedział?
— Nie znasz mnie dobrze, panie Adryanie — odezwał się z powagą Teodor — młode dziewczę może na mnie chwilowe uczynić wrażenie, ale stałego, głębokiego uczucia nierozumiem, chyba dla osoby poważnej i z naszego świata.
Adryan popatrzał nań.
— Panny Zamorskie są bardzo miłe, lecz zawsze przyznaj...
— To im daje urok i oryginalność.
— Ale to straszy, wychowanie pierwsze nigdy się nie ściera, ślady jego zostają na wieki.
— Hm, trochę oryginalności — uśmiechając się — rzekł Adryan.
— Oryginalność jest jak brodawka — wtrącił Teodor — za młoda c’est un grain de beauté, na starość wyrasta poczwarnie.
— Notuję to w moim pugilaresie, jako aksyomat z doświadczenia zaczerpnięty — śmiejąc się zawołał Adryan. — Czuję, że to prawdą być musi, chociaż przekonać się o tem nie miałem czasu.
— Z kobiet, jakie na kilkadziesiąt mil wokoło znam — ciągnął Męczyński śmielej, gdyż pochlebił mu młodzieniec — nie ma ani jednej, coby się z hrabiną porównać nawet mogła.
— Zupełnie jestem tego zdania, bom ciocią zachwycony — rzekł Adryan — ale wie pan, że się jej trochę boję. Jest-to bóstwo, które zdaleka i na kolanach czcić potrzeba.
— A tak! tak! — poklasnął Teodor.
— Bądź co bądź, całe życie na kolanach! — szepnął Adryan.
Męczyński się zadumał.
— Ciocia jest trudną, nie łatwo się jej kto podoba i — po pierwszem małżeństwie, nie dziwuję się temu.