Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   106   —

— Ale tak spokojni jakeśmy byli, nie będziemy już, gdy się tu raz ludzie dostaną.
Stary głową pokiwał, zawinął się i poszedł dawać wieczerze.

∗             ∗

Unikając podziękowań, przez jakąś delikatność Adryan nie chciał z powrotem zajechać do państwa Pawłowstwa. Doprowadził Wacka do samych wrót niemal, pocałował go, kazał się kłaniać rodzicom, a sam ścisnął konia i puścił się na prost do Zamostowa. Tryumfująco zajechał chłopiec sam jeden przed wrota. Matka już oddawna o niego była niespokojna, lękała się, aby go burza niepochwyciła gdzie na drodze, aby go koń nie zrzucił, aby stryj nie był nieludzkim względem niewinnego dziecięcia. Zaledwie kłus stępaka dał się słyszeć, wybiegła pani Pawłowa, gdy już Wacek z konia zsiadał, pochwyciła go za główkę i zaczęła ściskać; czerwona ze zmęczenia, ale wesoła twarzyczka uspokoiła ją znacznie. Ojciec nadchodził.
— A pan Adryan? — zapytali.
— Kazał się kłaniać i odjechał, bo mu było bardzo pilno.
Nadbiegła Magdzia, obstąpili wszyscy chłopca, nagląc, by mówił, jak tam było.
— Ale wszystko doskonale. Stryjciowi nie mówiliśmy kto ja taki, aż się sam domyślił, rozpłakał się i zaczął mnie ściskać, a potem byliśmy już jak najlepiej. Nakarmił nas poziomkami, obiecał mnie nauczyć strzelać, pozwolił, żebym przyjeżdżał do niego, nawet