Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   103   —

— Wiesz kto to? — i wskazał na Wacka.
— Zarazem się domyślił — mruknął stary sługa.
— Czemże tu ich przyjmiesz?
— A no, szczęście, że od Wilczków przynieśli poziomki i śmietanę.
— Brawo! — zawołał Adryan — podwieczorek gotowy.
— A suto! — dodał gospodarz.
Sługi już nie było.
Na podwórzu jakby niebo chciało być w zgodzie z mieszkańcami zamku, szybko przechodząca burza ustawała. Z za podartych chmur dobywało się słońce, tęcza nad lasami promieniała, grzmot tylko rozlegał się w oddali, pan Krzysztof okno otworzył.
— Patrz! chłopcze — zawołał — jak to tu w lasach pięknie, jak cicho, jaka woń z nich płynie, jakie niebo lazurowe nad głowami.
— A juści, że pięknie — odparł Wacek — ale pusto, proszę stryja, jabym się tu strasznie nudził bez ludzi.
— Boś młody — rzekł Krzysztof — a gdy ci oni dokuczą...
— Ja im nie dam sobie dokuczać — ozwał się wesoło Wacek — o nie! prędzej sam im dokuczę.
Adryan się rozśmiał, śmiech starego wtórował mu.
— Daj ci Boże nie dać się ludziom — rzekł wzdychając.
Tymczasem podano poziomki i śmietanę na tych samych pootłukanych talerzach i miskach, któreśmy już tu raz widzieli. Pan Krzysztof sam zapalił fajkę, a gości poprosił do stołu. Siadł przy Wacku i zamyślony patrzał na niego. Ciekawym się zdawał każdego słowa i gdy którego niedosłyszał, kazał je powtarzać sobie. Nowa dlań była ta przyjemność, a zmieniona i rozweselona twarz mówiła, jak nią był przejęty.